No,
i ujrzałam tę moją wyśnioną, wymarzoną Ojczyznę ! Niestety,
niebawem Ludową, niepodobną do poznanych z historii i książek
patriotycznych relacji o Niej. Początkowo niewiele wiedzieliśmy co
nas czeka i jak się w tej rzeczywistości odnajdziemy. Przy tym
jeszcze młode dusze i umysły - zawsze są skłonne do
optymistycznych prognoz, więc nie snuliśmy żadnych złych
przepowiedni, ciesząc się aktualnym stanem rzeczy.
Kilka
dni temu emitowano program, w którym starszyzna , mniej więcej w
moim wieku, wspominała lata tuż po wojnie i paczki UNRRA, jakie
mieli
otrzymywać
w punktach PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny). Okazało się, że
dary te były tyleż różnorodne, co smakowite, jeśli chodzi o
żywność. Tymczasem ja przypominam sobie tylko jednorazowy
przydział, jaki otrzymaliśmy po przekroczeniu granicy i zgłoszeniu
się w tymże Urzędzie, by potwierdzić przekroczenie granicy i
przybycie do Polski.
Nigdy
więcej. Nie wiem, czy Mama nie starała się o takie wsparcie, czy
nie wiedziała o możliwości ich nabywania, ale zdumiałam się
faktem, że byli tacy, co z nich obficie korzystali. Widocznie
sprytniejsi od mego Rodzica.
Myśmy
od samego początku klepały biedę i za każdy prezent, jaki
otrzymałam , a nie było ich wiele - wdzięczność moja nie miała
granic.
Pierwszym
etapem był Białystok, potem Wałbrzych, a następnie Wrocław,
gdzie ugrzęzłam już do końca bytowania. I tak, jak do 35 roku
życia
stale się przemieszczałam, zmieniałam miejsca zamieszkania – tak
po tym okresie utkwiłam w jednym miejscu na 40 lat, by – w
ostatnim etapie – wylądować w domu pomocy społecznej. Brzmi dość
obrzydliwie i niewiele odbiega od faktu, gdyby nie znośne warunki
mieszkaniowe, jakie takie usługi i niemal całkowita izolacja od
otoczenia (przede wszystkim ze względów zdrowotnych, ale nie
tylko), zatem rzadka styczność z mieszkańcami, przypominającymi
(wespół, zapewne, ze mną) panopticum – zbiorowisko często
spotykane w teatrze Kantora – starzy ludzie, błąkający się , w
półprzytomnym widzie, po domu, nie mogący trafić do swych pokoi.
Do mnie – od czasu do czasu – taka osoba dociera, a kiedy
otwieram drzwi – jawi się podobne biedaczysko , a ja powiadam:
„Pani się pomyliła, tutaj ja mieszkam. My się nie znamy. Proszę
wrócić do swego pokoju”. Nie mogę nawet jej odprowadzić, bo nie
wiem skąd przybyła i dlaczego akurat do mnie zapukała. Zresztą,
sama ledwo łażę.
Ale
nie o tym chciałam dywagować. Chcę jeszcze wrócić do innych
wspomnień, których nie zdołałam zawrzeć w „Gabrieli”, a
plątają mi się po głowie i chciałabym je tu umieścić.
SOPOT
SOPOT
Tęsknię
za morzem. W okresie pracy i po przejściu na emeryturę – nie
mogłam się doczekać lata, by móc pojechać do Sopotu, gdzie
miałam znajomych lub gdziekolwiek, oby nad morze , by móc popływać
do woli. Nigdy nie wypływałam w głąb morza, bo było to
niebezpieczne, mimo że pływakiem byłam dobrym, ale właśnie tacy
często toną przez brawurę i wyobrażenie o swoich nieograniczonych
możliwościach pływackich.
Wyjeżdżałam
kilkakrotnie do Bułgarii, Rumunii, ale najchętniej plażowałam
Polsce, choć pobyt nad Bałtykiem był droższy od wczasów
zagranicznych. O wyjeździe do dalekich krajów, jak obecnie ,
nagminnie się praktykuje – nie było wówczas mowy. Żelazna
kurtyna. I tylko prominentni komuniści jeździli do woli , gdzie
tylko chcieli – studiować lub na sympozja naukowe (Cimoszewicz,
Geremek i im podobni), a część na przeszpiegi. Było, tych
uprzywilejowanych, wcale nie mało, kiedy pospólstwo trzymano za
„twarze” i musieli siedzieć cicho, by nie narazić się na
restrykcje . Teraz nadal mają czelność pouczania nas o
demokracji, którą wykorzystywali wyłącznie do swoich i
towarzyszy celów i to tylko na wysokich szczeblach drabiny
partyjnej.
Nieszczęściem,
zastąpiła ich, po przegranych obecnie wyborach – jakaś gorsza
odmiana i już trudno odgadnąć, która jest bardziej wyrafinowana
w zwalczaniu przeciwników politycznych, czyli obecnie rządzących.
Nie
mogłam sobie odmówić dygresji, bo to, co teraz się dzieje –
jest wprost niewyobrażalnym chaosem i celowym rozrabiactwem dla
uniemożliwienia przeprowadzenia jakichkolwiek zmian na lepsze –
dla dobra Polski i Polaków. Nadrzędnym celem jest powrót do władzy
wszelkimi sposobami - oby istnieć i działać według przyjętych
kryteriów zła. Bowiem tylko ONI mają prawo władać wszystkimi
dziedzinami naszego życia, wpychać SWOICH, gdzie tylko się da,
krzyczeć , wrzeszczeć, walić w ławy sejmowe, by innych nie
dopuścić do głosu , do naprawy Rzeczypospolitej , do zmiany
warty. Chcieli się wycwanić i pozostawić w swoich rękach
najważniejszy organ sądowniczy państwa – Trybunał
Konstytucyjny, by stopować wszystko , co się da przed nową
władzą. A teraz, kiedy nie chcą im na to pozwolić, bo sami
stanęli przeciw prawu - lamentują , drą szaty z twarzami
wykrzywionymi nienawiścią !Ciekawe, co też jeszcze wymyślą,
skoro na samym wstępie wyczyniają takie brewerie. Wszystko
przekręcają na swoja modłę i znów robią ludziom wodę w mózgu
, zawłaszczając , na dodatek, wszystkie media. Mam nadzieję na
rychłą wymianę kadr, bo na to , co się dzieje nie mogę
patrzeć !
No,
i masz babo placek ! Zamiast o morzu, zboczyłam na niebezpieczną
ścieżkę , na której panuje bezwzględna wojna o powrót do
„koryta”. Ale jaka ! I na jaką skalę zakrojona ! Jak by PiS było wrogiem
nad wrogami. Nic, cokolwiek zechcą naprawić - wszystko jest
krytykowane. WSZYSTKO jest zawłaszczone przez PO i S-kę. Tylko im wolno
robić, co chcą i łamać prawo. Cokolwiek jest nawet tylko w zamyśle PiS -
natychmiast poddane jest wrzaskliwej krytyce i negacji. To jakiś
horror ! To nie mogą być Polacy z krwi i kości. To jakaś mafia.
Na
razie na tym poprzestanę, bo odechciało mi się pisać o czymś
miłym, poruszając tak paskudny, jak polityczny, temat.
środa, 2 grudnia 2015
REFLEKSJE
Mam
dość przypominania o wojnie, mam dość wracania do tamtych dni i
przeżyć, jakie za sobą niosły nam, dzieciom, winnym zachować w
umyśle ich dobre strony : zabawy, radość, pełne uśmiechu buzie
... Ja musiałam je wyłuskiwać, wygrzebywać z pamięci, by
kompletnie nie zatracić poczucia dzieciństwa. No, i już dość.
Wystarczy.
Oczywiście,
zawsze znajdzie się margines opuszczonej, niekochanej, chorej ,
biednej dziatwy , ale kiedy mówimy o dzieciństwie – większości
kojarzy się właśnie z okresem, do którego chętnie wraca się
wspomnieniami, skąd czerpało się miłość, wyniosło tradycje,
wychowanie i patriotyzm.
Częściowo
udało mi się tego zaczerpnąć. Tego, co zależało od wychowania,
od otoczenia, z którym się częściej przebywało.
I
za to dzięki.
Długo
jeszcze potem nie znalazłam ostoi, bezpieczeństwa, miłości.
Balansowałam między przetrwaniem a nadzieją, że może nadejdzie i
dla mnie ten dzień, gdy uda mi się zaczerpnąć powietrza pełną
piersią i napotkać na swej drodze KOGOŚ, kto mnie pokocha, kto
otoczy ramieniem i pozwoli napięty umysł – rozluźnić , a samej
poddać
się tej osobie całą sobą i o niczym już złym nie myśleć. Choć
na chwilę, choć na trochę...
Niestety,
ani moje przewidywania, ani los mnie nie oszczędził i nie postawił
na tej drodze NIKOGO, kto odciążyłby mnie od obowiązków,
wyzwolił od trosk, zmienił przeznaczenie na znośniejsze...
Bywało,
że napotykałam na namiastki tych oczekiwanych, ale nikogo, kto mógł
być przy mnie w chwilach: grozy, strachu, bezradności,
samotności... Gdy serce pękało, gdy potrzebowałam dobrego słowa,
dobrego uczynku, gdy zdawało mi się, że już nie dam rady, że …
umrę z rozpaczy. Nikogo. Pustka.
I
tak przetrwałam do starości, mając bardzo wielu znajomych,
napotykając na ich rzesze, dzięki, stosunkowo, częstym zmianom
pracy, uprawianym : tańcu, sportom, różnym zainteresowaniom.
Mówię
nie tylko o mężczyznach, których także nie brakowało w moim
życiu. Kochali. Na chwilę, na jakiś czas. Chemia, nic więcej. I
to nie z mojej strony. Mój temperament ujawniałam w potrzebie ruchu, o czym już wspomniałam i podróży, w miarę mych skromnych możliwości.
Częściej
ja zostawiałam swoich adoratorów , bo nie spełniali żadnych
kryteriów człowieczeństwa. Nawet nie potrafili być zwykłymi
kumplami, nie mówiąc o przyjaźni.
Koleżanki
, choć nimi były – w konfrontacji z płcią przeciwną – w
jakichkolwiek relacjach - zawsze przegrywałam. Co nie znaczy, że
chciałam ich zastąpić. Nie, pozostać.
Przyjaźnie
także nie utrzymywały się dłużej , niż do okresu młodości.
Poza nią stanowiły znajomość. Nic więcej, choć cząstka jej
pozostawała, dopóki nie powiedziało się o jedno, niewygodne, dla
nich słowo. Żadna przeszłość wtedy nie obowiązywała, żadne
dobre uczynki nie miały znaczenia.
Było,
nie ma. Odwróciły się , obrażone, ale gdyby zapytać o przyczynę
– odpowiedzi by nie było, albo stawałaby się mętna, bez żadnych
konkretów, bo nikomu nic złego nie zrobiłam. Najczęściej wręcz
odwrotnie. Zawsze kombinowałam, jak by się odwdzięczyć za
najmniejszy dobry uczynek, za drobną usługę.
I,
oto, jestem sama, co nie oznacza, że czuję się samotna. Co to, to
nie. Trochę jeszcze pozostało znajomych, dla których jestem
dalszym ciągiem wspomnień i tych , wirtualnych, będących dla mnie
nadal znaczącymi osobami i zainteresowania, które nie przestały
nimi być. I nie wygasła we mnie radość istnienia. Tak się
cieszę z małych sukcesów (ostatnio wydana książka) i choć nie
ma po nią kolejek, bo mało kto interesuje się czytelnictwem, a
nieznanej osoby tym bardziej, to nie chce wydawać na nie pieniędzy,
bo woli kupić cokolwiek, w zastępstwie jakiejś lektury.
Nic
to. Dzięki książce przetrwam dłużej , niż śmierć, a to mnie
podbudowuje i każe optymistyczniej patrzeć na przyszłość, jak
krótką by nie była.
sobota, 28 listopada 2015
MARSZRUTA DO KOWNA
Okazało
się później, że Rosienie zostały doszczętnie zniszczone, że
nie pozostał na nim kamień na kamieniu. I, cudem, z tych ruin
ocalały dwie moje ciotki, ukrywające się w jakimś bunkrze przez
niemal dwa tygodnie: Ania (siostra ojca) i Jula – Rosjanka, która
pozostała już do końca życia – pod jej opieką. Nie wiem,
gdzie się przemieściły, bo nie przypominam sobie ich obecności w
Kownie.
My
natomiast, z siostrą i Mamą – przetrwałyśmy Niemców, z różnymi
perypetiami , mieszkając wespół z wujkiem Witoldem (plemborskim) i
jego dwoma synami – Żuczkiem i Leszkiem. Moja siostra i Żuk –
uważali Leszka i mnie za smarkaczy, choć niewiele odbiegaliśmy od
siebie wiekiem i tak się zachowywali – traktując nas z góry i
nie dopuszczając do swego towarzystwa.
Tymczasem
to my, byliśmy angażowani do specjalnych „poruczeń” i my
narażaliśmy życie, będąc łącznikami AK. Oni w tych akcjach
nie uczestniczyli, bo byli zbyt „dorośli” i mogli być przez
patrole niemieckie, a potem sowieckie kontrolowani, czego nie
dopuszczali się wobec dzieci (miałam 11-12 lat, Leszek 14), bo do
głowy im nie przyszło, że mogą być do takich celów werbowani.
Dyspozytorką
naszych wypadów była Zosia (ta, administrująca naszym majątkiem),
u której , czasem, w drodze wyjątku, miałam przyjemność
przebywać. Pozostawałam u niej nieraz kilka dni, nie na dłużej ,
bo była zbyt zajęta, by dłużej mną się zajmować.
Kiedyś,
będąc sama, bo Zosia gdzieś wybyła, z nudów, zaczęłam
przeglądać jej szkatułki , stojące na toaletce. Nie miała
żadnych drogich precjozów, lecz zwykłe ozdóbki. W nich właśnie
wypatrzyłam korale, zrobione z pestek ogórków. Były ładne,
estetyczne i nie wiem, co mnie podkusiło, by jedną pestkę
spróbować... „ Smaczne”- pomyślałam i zabrałam się do ich
pałaszowania. Zjadłam co do jednej. Pod koniec zamiast korali,
zwisała smętna resztka czegoś … do niczego nie podobnego, a już
na pewno nie do korali.
W
tym dniu, po powrocie, Zosia nie zorientowała w spustoszeniu, jaki
poczyniłam . Niebawem jednak wyszło szydło z worka !
Awantura
była straszna ! Że to pamiątka, że zniweczyłam jej najdroższą,
otrzymaną od jakiejś bardzo dla niej bliskiej osoby, że co ja
sobie myślałam !!
Sęk
w tym, że w ogóle nie myślałam, konsumując owe smaczne pestki.
Była
na mnie zła na tyle, że przestała zapraszać do siebie, a ja
poczułam się okrutną grzesznicą , sama sobie nie mogącą darować
straszliwego przewinienia.
Front
się zmienił , przyszła bolszewia, a Mama straciwszy posadę w
Metropolu – największej restauracji w Kownie, dostała
zatrudnienie, czy też sama otworzyła kafejkę w ogrodzie
zoologicznym . Miałam świetne fotki z tamtego okresu, które gdzieś
się zawieruszyły, czy też ktoś je przywłaszczył (była moda na
zabieranie co ciekawszych zdjęć sobie nawzajem). Zatrudnione były
dwie kelnerki – Litwinki, jedna – o nieprzeciętnej urodzie, w
którą wgapiałam się pełna zachwytu. Bywałam tam często, w
każdej wolnej chwili i obchodziłam ZOO po kilka razy z rzędu.
Pamiętam brunatnego niedźwiedzia, zamkniętego w małej klatce,
mocno nadszarpniętego czasem, który okaleczył pewnego liliputa –
częstego gościa tego ogrodu. Podawał mu jedzenie przez kraty, a
miś capnął go łapą tak, że zdarł mięśnie aż do kości.
Straszne było to widowisko, zapamiętane aż do dziś.
Ogród
nie miał wielu mieszkańców, bo też nie był wielki.
Kiedy
po wojnie, w latach 80-tych udało mi się pojechać do Kowna , na
zaproszenie kuzynki – Wandy – pierwsze kroki, skierowałam do
ogrodu zoologicznego. Jaki mi się wydał ubogi, jaki zaniedbany.
Kawiarenki ani śladu.
A
klatka niedźwiedzia wydała mi się mniejsza, niż ją zapamiętałam.
W
ogóle przygnębiające wrażenie robiła nawet stolica. Wszystko mi
się zdawało mało atrakcyjne, łącznie z Metropolem, będącym
nadal wizytówką miasta. Obicia foteli, siedzeń pozostały w
niezmienionej od lat tapicerce.
Większość
późniejszych przeżyć zawarłam w „Gabrieli”, więc nie chcę
się powtarzać.
Dalsze
opowieści przeniosę już do Polski powojennej.
środa, 25 listopada 2015
UCIECZKA Z I LINII FRONTU
Dotarłyśmy do
lasku, w którym, okazało się, że tkwią zamaskowane działa
niemieckie i w tym samym momencie nastąpił atak samolotów
radzieckich.
Jak wyszłyśmy stamtąd
żywe ? Po prostu – zrządzenie losu. Opis w książce.
Cały czas biegnąc,
na chwilę odpoczywając – dotarłyśmy do pierwszych zabudowań,
gdzie gospodyni dała nam schronienie, możność ogarnięcia się ,
umycia i posiłek. Dobrzy ludzie bywają na świecie. Można ich
napotkać w chwilach ogólnego zagrożenia. Wtedy się konsolidują
i potrafią pomóc.
Tak też było w tym
przypadku. Przenocowałyśmy na ziemi, bo kobiecina nie miała posłań
i następnego dnia wyruszyłyśmy w dalszą drogę. Panna Kazia
odeszła. Poprosiła o zwolnienie z jej dotychczasowych obowiązków,
bo mając w pobliżu swoja rodzinę - zechciała do niej powrócić.
W „Gabrieli”
pominęłam szczegół napotkania na naszym szlaku do Kowna
opuszczony obóz. Czy to był obóz koncentracyjny, czy obóz pracy
– nie wiem. Raczej ten drugi, bo na Litwie koncentracyjnych raczej
nie było. Nie zdążyli założyć Niemcy, a Sowieci wywozili
potencjalnych więźniów w głąb Rosji, albo rozstrzeliwali. Wiem
natomiast , że w jednej chwili – po wkroczeniu do domu, gdzie już
nikogo nie było – obsiadło nas mrowie...pcheł. Nogi zostały
nimi całkowicie pokryte i, gdybyśmy pozostały nieco dłużej –
wyssałyby z nas całą krew.
Krzycząc i strącając
te paskudne insekty, żrące nas niemiłosiernie – uciekłyśmy
czym prędzej, by nie zostać żywcem przez nich pożartymi. Nie
słyszałam o takiej śmierci, ale niechybnie nas ona czekała. Istna
makabra !
Dalej szłyśmy
przed siebie, wypatrując chat, do których mogłybyśmy zapukać i
poprosić o odpoczynek.
Pierwsze napotkane
gospodarstwo było spore, a gospodarze przyjaźnie do nas nastawieni.
Tak, jak i poprzedni – nakarmili, popytali dokąd zmierzamy i
wskazali stodołę jako miejsce noclegu.
Sianko było pachnące,
my – okrutnie zmęczone, więc zasnęłyśmy w mig. W nocy
usłyszałyśmy pukanie do wrót stodoły i nawoływanie po
niemiecku: :Frau Baronin , Frau Baronin !” Okazało się, że to
żołnierz niemiecki – nie mam pojęcia skąd się wziął, ale
stał tam, trzymając w ręku gęś i wręczając ją Mamie, coś do
niej zagadywał. Tę zagadkę nie zdołałam rozwiązać i nie wiem,
jakim cudem, skąd ten Niemiec wiedział o pochodzeniu Mamy i
naszych potrzebach ?
Nie wiem też co z tą
gęsią Mama zrobiła i czy miałyśmy szansę ją zjeść ?
Najlepszym dowodem jest fakt, że to Człowiek stanowi o sobie, a nie
nacja i cokolwiek jeszcze innego.
Dalej szłyśmy
najczęściej pieszo, ale miałyśmy też szczęście napotkać
ludzi jadących powozami, a raz nawet ciężarówką, którzy zabrali
naszą czeredkę, podwożąc szmat drogi w kierunku celu, do którego
tak desperacko dążyłyśmy.
Nie wiem ile dni ,
tygodni wędrowałyśmy, by wreszcie dojść do Kowna. Teraz wydawał
się nam rajem , doścignionym, i tylko trzeba było w nim się
urządzić, zaadaptować.
Mama tym wszystkim się
zajęła i otrzymałyśmy w piętrowym domu, kamienicy -strychowe
mieszkanko jednopokojowe. Nie pamiętam, czy była tam kuchnia, czy
tylko wnęka, ale najważniejsze, że miałyśmy dach nad głową, a
Mama pracę w największej restauracji kowieńskiej – Metropolu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz