poniedziałek, 19 września 2016

To jest moja pierwsza, platoniczna miłość z Wałbrzycha ... Zbyszek, przyboczny.

Nie mogę wejść na mój właściwy blog, bo administrator nie wiem, czy tendencyjnie, czy też przypadkowo nie podaje informacji, że wejście jest przez nowy post, czy też logowanie...I tak  - skaczę z jednego miejsca na drugie , a wiem,że na ten,  moi znajomi , nie mają namiaru.

Tydzień temu zmarł mój eksmąż - zmora mego życia, przez  którego zmarnowałam piękną kartę , jaką mogła by być spełniona miłość, ale on nie tylko schrzanił wszelki romantyzm, ale zniechęcił do kochania kogokolwiek z jego płci. Fatalny
człowiek, partner, kochanek ... Nie chce mi się go nawet wspominać. Pokrótce napisałam o nim w książce, wydanej w zeszłym roku pt. "Gabriela". Notabene z nakładu 100 egz. pozostało mi jeszcze ok. 30. Połowę podarowałam starym znajomym, część, obligatoryjnie, wydawca przekazał większym bibliotekom, a  reszta sprzedana. Ale nie o tym chciałam napisać.
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie córka Lusi, koleżanki z lat młodości, z którą wespół , zespół kochałyśmy się w tym pięknym okazanym na zdjęciu młodzieńcu.  Zmarła. Dopadł ją alzheimer i od lat nie miała kontaktu z otoczeniem, a pod koniec życia nie rozpoznawała nawet swoich córek. I oto - już nie ma jej wśród, coraz to ubywającej się liczby,  znajomych.
Obie należałyśmy do harcerstwa, A On - także - harcerz, przyboczny. Jednak , kiedy miało dojść do komunistycznej przysięgi - odmówiłam i wylano mnie z tej skądinąd pożytecznej organizacji.
 Rozpisywałam się o nim w pamiętniku, marzyłam o spotkaniach, które z rzadka organizowało się w domu , zabawiając się w listonosza, efektem czego były pocałunki - muśnięcia, przyprawiające o palpitacje  serca , niebywałą radość i wzruszenie. Żadna nie przyznawała się do targających nią uczuć, Kiedy wybierałyśmy się do harcówki na potańcówkę - On obtańcowywał raz mnie ,  raz ją i tylko liczba większej ilości zaproszeń w tany - obie  przyprawiały o zazdrość... Mama dorwała się do moich wynurzeń i wyśmiewała się z targających mnie uczuć. "Gabusze, on ma krzywe nogi, nie widziałasz ?" Tak, moja Muśka,  kalecząc całe życie język polski - podsumowała mą miłość, czego przez dłuższy czas nie mogłam jej darować.
Oh, piękne to były czasy. I choć bywało głodno, chłodno i brak ładniejszej garderoby doskwierał - nie dało się ich już powtórzyć. Było, minęło. On zmarł pierwszy, przed laty. 
Druga platoniczna miłość objawiła mi się, kiedy przeniosłam się do Wrocławia. Był (jeszcze żyje i , podobno, ładnie się zestarzał) to siatkarz, kadrowiec.  Piękny, zaiste, młodzian. 
Udało mi się też , w następnej notce, umieścić jego zdjęcie.


 

poniedziałek, 5 września 2016

Nie wiem,jak odkręcić to, co napsułam. Jedno jest pewne - nie mam dojścia do właściwego bloga, bo coś zablokowałam i nie wiem jak odblokować i co ?

ROBOTA NA PRÓŻNO.

Kiedy wreszcie odnalazłam hasło i login, dzięki czemu mogłam wejść na blog - potem - napisać długą notkę - cała pisanina wzięła w łeb, bo coś , nieopacznie, przycisnęłam i moja twórczość zniknęła w tym samym momencie. Musiałam cała procedurę rozpocząć od nowa... Zalogowałam się, ale  tekstu nie odnalazłam. Teraz nie mam już siły i ochoty na ponowne pisanie, więc odkładam tę czynność na potem. Kiedy ono nadejdzie, nie wiem. Wybaczcie.

czwartek, 7 stycznia 2016

SZPITAL


środa, 6 stycznia 2016

SZPITAL

Nie będę pisać chronologicznie, a w zależności od sytuacji, która mi się przypomni, bo chronologię zachowałam w wydanej książce "Gabriela" (wydawnictwo KryWaj w Koszalinie i tylko tam do nabycia przez internet).
Teraz  przyszło  mi na myśl  kilka pobytów  w szpitalu, przed i po przejściu na emeryturę .  Parę  z  nich , a jak wspominałam kilkakrotnie , doliczyłam się do 25, wryło mi się w pamięć ze względu na wyjątkową atmosferę, jaka panowała na sali, w której leżałam. 
Najczęściej dowoziła mnie karetka pogotowia, bo wzywałam ją w momentach zagrożenia życia, a w każdym razie, miałam takie odczucie, że niebawem przeniosę się na łono Abrahama. A że mieszkałam samotnie, odczucie mogło być całkiem realne. I tak oto znalazłam się, po raz x-ty,  w Szpitalu dla Szkół Wyższych, gdzie najczęściej mnie zawożono, ze względu na zatrudnienie na
Politechnice Wrocławskiej i t.zw. rejonizację, do której byłam przypisana.
Mały szpitalik , z 4 salkami, bez  aparatury medycznej, tylko z kilkoma mniej skomplikowanymi urządzeniami. Dla szerszej diagnozy - dowożono pacjentów do poszczególnych , specjalistycznych klinik , przychodni itp. Wbrew  nazwie - najczęstszymi pacjentami był personel  niższych szczebli wszystkich uczelni Wrocławia, mianowicie: administracyjnymi,  fizycznymi , technicznymi  itp.  Tym razem trafiłam na nieco wyższych rangą  i stopniem pacjentów ze szkól wyższych.  I okazało się, że są  nadzwyczaj sympatyczni i kontaktowi. Szybko
porozumiałyśmy się co do zainteresowań nas łączących , a zajmujących nasze wolne godziny po pracy.
Co, kto umiał i na ile byłyśmy w stanie wykonywać ćwiczenia - 
jedna, przez drugą dawałyśmy popisy swych umiejętności. Ja
robiłam szpagaty (nieco już fałszowane, bo z braku treningu - nie dociągałam do właściwej pozycji), za co otrzymałam brawa, 
sąsiadująca ze mną, inżynier - asystentka  na Wydziale Mechaniczny P.Wr.  , dość potężnych kształtów - zakładała , bez problemu,  obie nogi na szyję - ku ogólnemu podziwowi, a reszta - rozpoczęła przyśpiewki .  Początkowo ludowe, po czym przeszły do zapamiętanych z okresu komunizmu pieśni młodzieżowych, ku chwale Stalina i pomniejszawych osiągnięć  socjalistycznej rzeczywistości. Darłyśmy się, przerywając, gromkim śmiechem, każdą zwrotkę. Słychać nas było w całym gmachu, ale nikt nie przyszedł, by przerwać nasz , radosny, śpiew i chichoty.
Wydawałoby się, że  żadna z nas nie może być chora, bo takie , niecodzienne , zachowania - kompletnie zaprzeczały diagnozom, jakie każda z nas miała przypisane swoim dolegliwościom, przez  lekarzy , "dzięki"którym znalazłyśmy się w tym miejscu.
Np. asystentka - niezależnie od dolegliwości fizycznych -  miała ciężką psychozę maniakalną i co noc śniły się jej jakieś makabreski, budzące ją,  z  krzykiem, ze snu.  I już rozbudzona - widziała szatana i jakieś piekielne postaci, odczuwając te sceny, jako rzeczywiste. Inna - magister z Uniwersytetu - białaczkę, jeszcze inna -  przygotowywana do operacji z racji niewytłumaczalnych bólów żołądka i kilka dodatkowych chorób.
  Moich mankamentów zdrowotnych wolę nie  wymieniać  bo , poza  przeogromnym ciśnieniem, chorobą serca itd. co stanowiło zagrożenie życia  -  zbyt długie wypisy szpitalne nie zachęcają do ich powielania.
Okazuje się jednak, że  kiedy jest się w odpowiednim towarzystwie i klimacie - można , choć na chwilę,  o wszystkim zapomnieć i ciesząc się wzajemną sympatią - przetrwać najgorsze momenty , jakie każdemu się przytrafiają.
 O drugim, ciekawym pobycie, w innym szpitalu napomknę w następnej notce.  

niedziela, 27 grudnia 2015

MORZE

Wracam nad morze. Teraz tylko wirtualnie.
Jednostajny jego szum uspokaja, koi nerwy. Pogoda sztormowa, ogromne fale poruszają wyobraźnię i jawią się przed nami jako wszechpotężny żywioł, wzbudzający respekt i strach przed jego mocą. 
Znamy je z opowieści, a niektórzy z autopsji . Morze potrafi być tyleż spokojne, co okrutne, ale w obu wypadkach ukazuje się nam w pełnej swej krasie. Piękne.
Dlatego wszystkie swoje urlopy, wolne chwile spędzałam właśnie tam. Tyle tylko, że nad różnymi morzami : Bałtyckim, Czarnym. Śródziemnomorskim, Północnym.
Najbardziej jednak ukochałam nasz Bałtyk, a najchętniej przebywałam w Trójmieście. Z Trójmiasta – w Sopocie. Swojska i miła miejscowość. Nawet jesienią.
Pamiętam jedną z nich, kiedy, z jakichś powodów, zamiast korzystać z gościny znajomych – wykupiłam wczasy w podmiejskim kurorcie. I, codziennie, po śniadaniu wyruszałam, piechoto, do Sopotu, odwiedzając w końcowym etapie – Laluńcię i jej, żyjącą jeszcze Mamę, z którymi łączyły nas więzi sympatii. Mieszkały bardzo blisko mola, więc potem wyruszałam na obchód – tamże, do miasteczka i z powrotem do domu wczasowego. Niezły szmat drogi do przejścia.
Pewnego słotnego i zimnego dnia, maszerując wzdłuż brzegu ,byłam już blisko Sopotu, kiedy w pewnym momencie – jedna noga zapadła mi się w mokry piasek po kolana ! Próbuję ją wyciągnąć, ale ona grzęźnie jeszcze bardziej. Oglądam się wokoło, by w razie możliwości wchłaniania mnie w całości, a na to mogło się zanosić – miałabym możliwość zawołania kogoś na pomoc. Para, która mnie minęła , nie zauważając w jakie wpadłam tarapaty – była jedyną , mogącą wyciągnąć z tej piaskowej matni. Nie miałam na czym oprzeć drugą nogę, bo ta jedna na tyle głęboko się usadowiła, więc zaparłam się rękami i po kilkunastu minutach ciężkiego wysiłku udało mi się wygramolić z pułapki.
Tyle, że bez buta. Piasek ją „ pożarł” w całości ! Więc udałam się w dalszą drogę z jedną bosą nogą - ku zdumieniu przechodniów, bowiem nikomu do głowy nie mogło przyjść, jaki przed chwilą przechodziłam dramat. A zimno było sakramenckie. Na dodatek – mokre spodnie, bluzka (od zapierania się) i tylko marzyłam, by czym prędzej dotrzeć do Laluńciowego mieszkania.
Były obie , na szczęście, w domu. Zobaczywszy gościówkę w takim stanie – zamiast okrzyku przerażenia – obie zaczęły się śmiać. Ledwo zdołałam im wytłumaczyć czemu zawdzięczam swój oryginalny wygląd. Gorzej, bo nie miały odpowiednich butów i kombinowały w czym i jak dotrę do domu wczasowego. Wypożyczyły od sąsiadki, mającej tożsamy numer obuwia , co ja, której następnego dnia zwróciłam z podziękowaniem. O mały włos nie straciłam żywota i to na brzegu morza. Takie potrafi być zdradliwe. Mimo wszystko kocham je najbardziej z wszystkich scenariuszy natury, choć nie jestem obojętna na jej wszelaką urodę.







sobota, 26 grudnia 2015

POLSKA


 No, i ujrzałam tę moją wyśnioną, wymarzoną Ojczyznę ! Niestety, niebawem Ludową, niepodobną do poznanych z historii i książek patriotycznych relacji o Niej. Początkowo niewiele wiedzieliśmy co nas czeka i jak się w tej rzeczywistości odnajdziemy. Przy tym jeszcze młode dusze i umysły - zawsze są skłonne do optymistycznych prognoz, więc nie snuliśmy żadnych złych przepowiedni, ciesząc się aktualnym stanem rzeczy.
Kilka dni temu emitowano program, w którym starszyzna , mniej więcej w moim wieku, wspominała lata tuż po wojnie i paczki UNRRA, jakie mieli
otrzymywać w punktach PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny). Okazało się, że dary te były tyleż różnorodne, co smakowite, jeśli chodzi o żywność. Tymczasem ja przypominam sobie tylko jednorazowy przydział, jaki otrzymaliśmy po przekroczeniu granicy i zgłoszeniu się w tymże Urzędzie, by potwierdzić przekroczenie granicy i przybycie do Polski.
Nigdy więcej. Nie wiem, czy Mama nie starała się o takie wsparcie, czy nie wiedziała o możliwości ich nabywania, ale zdumiałam się faktem, że byli tacy, co z nich obficie korzystali. Widocznie sprytniejsi od mego Rodzica.
Myśmy od samego początku klepały biedę i za każdy prezent, jaki otrzymałam , a nie było ich wiele - wdzięczność moja nie miała granic.
Pierwszym etapem był Białystok, potem Wałbrzych, a następnie Wrocław, gdzie ugrzęzłam już do końca bytowania. I tak, jak do 35 roku
życia stale się przemieszczałam, zmieniałam miejsca zamieszkania – tak po tym okresie utkwiłam w jednym miejscu na 40 lat, by – w ostatnim etapie – wylądować w domu pomocy społecznej. Brzmi dość obrzydliwie i niewiele odbiega od faktu, gdyby nie znośne warunki mieszkaniowe, jakie takie usługi i niemal całkowita izolacja od otoczenia (przede wszystkim ze względów zdrowotnych, ale nie tylko), zatem rzadka styczność z mieszkańcami, przypominającymi (wespół, zapewne, ze mną) panopticum – zbiorowisko często spotykane w teatrze Kantora – starzy ludzie, błąkający się , w półprzytomnym widzie, po domu, nie mogący trafić do swych pokoi. Do mnie – od czasu do czasu – taka osoba dociera, a kiedy otwieram drzwi – jawi się podobne biedaczysko , a ja powiadam: „Pani się pomyliła, tutaj ja mieszkam. My się nie znamy. Proszę wrócić do swego pokoju”. Nie mogę nawet jej odprowadzić, bo nie wiem skąd przybyła i dlaczego akurat do mnie zapukała. Zresztą, sama ledwo łażę.
Ale nie o tym chciałam dywagować. Chcę jeszcze wrócić do innych wspomnień, których nie zdołałam zawrzeć w „Gabrieli”, a plątają mi się po głowie i chciałabym je tu umieścić.


 Sopockie molo - Sopot
                            
                                                     SOPOT
Tęsknię za morzem. W okresie pracy i po przejściu na emeryturę – nie mogłam się doczekać lata, by móc pojechać do Sopotu, gdzie miałam znajomych lub gdziekolwiek, oby nad morze , by móc popływać do woli. Nigdy nie wypływałam w głąb morza, bo było to niebezpieczne, mimo że pływakiem byłam dobrym, ale właśnie tacy często toną przez brawurę i wyobrażenie o swoich nieograniczonych możliwościach pływackich.
Wyjeżdżałam kilkakrotnie do Bułgarii, Rumunii, ale najchętniej plażowałam Polsce, choć pobyt nad Bałtykiem był droższy od wczasów zagranicznych. O wyjeździe do dalekich krajów, jak obecnie , nagminnie się praktykuje – nie było wówczas mowy. Żelazna kurtyna. I tylko prominentni komuniści jeździli do woli , gdzie tylko chcieli – studiować lub na sympozja naukowe (Cimoszewicz, Geremek i im podobni), a część na przeszpiegi. Było, tych uprzywilejowanych, wcale nie mało, kiedy pospólstwo trzymano za „twarze” i musieli siedzieć cicho, by nie narazić się na restrykcje . Teraz nadal mają czelność pouczania nas o demokracji, którą wykorzystywali wyłącznie do swoich i towarzyszy celów i to tylko na wysokich szczeblach drabiny partyjnej.
Nieszczęściem, zastąpiła ich, po przegranych obecnie wyborach – jakaś gorsza odmiana i już trudno odgadnąć, która jest bardziej wyrafinowana w zwalczaniu przeciwników politycznych, czyli obecnie rządzących.
Nie mogłam sobie odmówić dygresji, bo to, co teraz się dzieje – jest wprost niewyobrażalnym chaosem i celowym rozrabiactwem dla uniemożliwienia przeprowadzenia jakichkolwiek zmian na lepsze – dla dobra Polski i Polaków. Nadrzędnym celem jest powrót do władzy wszelkimi sposobami - oby istnieć i działać według przyjętych kryteriów zła. Bowiem tylko ONI mają prawo władać wszystkimi dziedzinami naszego życia, wpychać SWOICH, gdzie tylko się da, krzyczeć , wrzeszczeć, walić w ławy sejmowe, by innych nie dopuścić do głosu , do naprawy Rzeczypospolitej , do zmiany warty. Chcieli się wycwanić i pozostawić w swoich rękach najważniejszy organ sądowniczy państwa – Trybunał Konstytucyjny, by stopować wszystko , co się da przed nową władzą. A teraz, kiedy nie chcą im na to pozwolić, bo sami stanęli przeciw prawu - lamentują , drą szaty z twarzami wykrzywionymi nienawiścią !Ciekawe, co też jeszcze wymyślą, skoro na samym wstępie wyczyniają takie brewerie. Wszystko przekręcają na swoja modłę i znów robią ludziom wodę w mózgu , zawłaszczając , na dodatek, wszystkie media. Mam nadzieję na rychłą wymianę kadr, bo na to , co się dzieje nie mogę patrzeć !
No, i masz babo placek ! Zamiast o morzu, zboczyłam na niebezpieczną ścieżkę , na której panuje bezwzględna  wojna o powrót do „koryta”. Ale jaka ! I na jaką skalę zakrojona ! Jak by PiS było wrogiem nad wrogami. Nic, cokolwiek zechcą naprawić - wszystko jest krytykowane. WSZYSTKO jest zawłaszczone przez PO i S-kę. Tylko im wolno robić, co chcą i łamać prawo. Cokolwiek jest nawet tylko w zamyśle PiS - natychmiast poddane jest wrzaskliwej krytyce i negacji. To jakiś  horror ! To nie mogą być Polacy z krwi i kości. To jakaś mafia. 
Na razie na tym poprzestanę, bo odechciało mi się pisać o czymś miłym, poruszając tak paskudny, jak polityczny, temat.

środa, 2 grudnia 2015

REFLEKSJE

Mam dość przypominania o wojnie, mam dość wracania do tamtych dni i przeżyć, jakie za sobą niosły nam, dzieciom, winnym zachować w umyśle ich dobre strony : zabawy, radość, pełne uśmiechu buzie ... Ja musiałam je wyłuskiwać, wygrzebywać z pamięci, by kompletnie nie zatracić poczucia dzieciństwa. No, i już dość. Wystarczy.
Oczywiście, zawsze znajdzie się margines opuszczonej, niekochanej, chorej , biednej dziatwy , ale kiedy mówimy o dzieciństwie – większości kojarzy się właśnie z okresem, do którego chętnie wraca się wspomnieniami, skąd czerpało się miłość, wyniosło tradycje, wychowanie i patriotyzm.
Częściowo udało mi się tego zaczerpnąć. Tego, co zależało od wychowania, od otoczenia, z którym się częściej przebywało.
I za to dzięki.
Długo jeszcze potem nie znalazłam ostoi, bezpieczeństwa, miłości. Balansowałam między przetrwaniem a nadzieją, że może nadejdzie i dla mnie ten dzień, gdy uda mi się zaczerpnąć powietrza pełną piersią i napotkać na swej drodze KOGOŚ, kto mnie pokocha, kto otoczy ramieniem i pozwoli napięty umysł – rozluźnić , a samej
poddać się tej osobie całą sobą i o niczym już złym nie myśleć. Choć na chwilę, choć na trochę...
Niestety, ani moje przewidywania, ani los mnie nie oszczędził i nie postawił na tej drodze NIKOGO, kto odciążyłby mnie od obowiązków, wyzwolił od trosk, zmienił przeznaczenie na znośniejsze...
Bywało, że napotykałam na namiastki tych oczekiwanych, ale nikogo, kto mógł być przy mnie w chwilach: grozy, strachu, bezradności, samotności... Gdy serce pękało, gdy potrzebowałam dobrego słowa, dobrego uczynku, gdy zdawało mi się, że już nie dam rady, że … umrę z rozpaczy. Nikogo. Pustka.
I tak przetrwałam do starości, mając bardzo wielu znajomych, napotykając na ich rzesze, dzięki, stosunkowo, częstym zmianom pracy, uprawianym : tańcu, sportom, różnym zainteresowaniom.
Mówię nie tylko o mężczyznach, których także nie brakowało w moim życiu. Kochali. Na chwilę, na jakiś czas. Chemia, nic więcej. I to nie z mojej strony. Mój temperament ujawniałam w potrzebie ruchu, o czym już wspomniałam i  podróży, w miarę mych skromnych możliwości.
Częściej ja zostawiałam swoich adoratorów , bo nie spełniali żadnych kryteriów człowieczeństwa. Nawet nie potrafili być zwykłymi kumplami, nie mówiąc o przyjaźni.
Koleżanki , choć nimi były – w konfrontacji z płcią przeciwną – w jakichkolwiek relacjach - zawsze przegrywałam. Co nie znaczy, że chciałam ich zastąpić. Nie, pozostać.
Przyjaźnie także nie utrzymywały się dłużej , niż do okresu młodości. Poza nią stanowiły znajomość. Nic więcej, choć cząstka jej pozostawała, dopóki nie powiedziało się o jedno, niewygodne, dla nich słowo. Żadna przeszłość wtedy nie obowiązywała, żadne dobre uczynki nie miały znaczenia.
Było, nie ma. Odwróciły się , obrażone, ale gdyby zapytać o przyczynę – odpowiedzi by nie było, albo stawałaby się mętna, bez żadnych konkretów, bo nikomu nic złego nie zrobiłam. Najczęściej wręcz odwrotnie. Zawsze kombinowałam, jak by się odwdzięczyć za najmniejszy dobry uczynek, za drobną usługę.
I, oto, jestem sama, co nie oznacza, że czuję się samotna. Co to, to nie. Trochę jeszcze pozostało znajomych, dla których jestem dalszym ciągiem wspomnień i tych , wirtualnych, będących dla mnie nadal znaczącymi osobami i zainteresowania, które nie przestały nimi być. I nie wygasła we mnie radość istnienia. Tak się cieszę z małych sukcesów (ostatnio wydana książka) i choć nie ma po nią kolejek, bo mało kto interesuje się czytelnictwem, a nieznanej osoby tym bardziej, to nie chce wydawać na nie pieniędzy, bo woli kupić cokolwiek, w zastępstwie jakiejś lektury.
Nic to. Dzięki książce przetrwam dłużej , niż śmierć, a to mnie podbudowuje i każe optymistyczniej patrzeć na przyszłość, jak krótką by nie była.

sobota, 28 listopada 2015

MARSZRUTA DO KOWNA

Okazało się później, że Rosienie zostały doszczętnie zniszczone, że nie pozostał na nim kamień na kamieniu. I, cudem, z tych ruin ocalały dwie moje ciotki, ukrywające się w jakimś bunkrze przez niemal dwa tygodnie: Ania (siostra ojca) i Jula – Rosjanka, która pozostała już do końca życia – pod jej opieką. Nie wiem, gdzie się przemieściły, bo nie przypominam sobie ich obecności w Kownie.
My natomiast, z siostrą i Mamą – przetrwałyśmy Niemców, z różnymi perypetiami , mieszkając wespół z wujkiem Witoldem (plemborskim) i jego dwoma synami – Żuczkiem i Leszkiem. Moja siostra i Żuk – uważali Leszka i mnie za smarkaczy, choć niewiele odbiegaliśmy od siebie wiekiem i tak się zachowywali – traktując nas z góry i nie dopuszczając do swego towarzystwa.
Tymczasem to my, byliśmy angażowani do specjalnych „poruczeń” i my narażaliśmy życie, będąc łącznikami AK. Oni w tych akcjach nie uczestniczyli, bo byli zbyt „dorośli” i mogli być przez patrole niemieckie, a potem sowieckie kontrolowani, czego nie dopuszczali się wobec dzieci (miałam 11-12 lat, Leszek 14), bo do głowy im nie przyszło, że mogą być do takich celów werbowani.
Dyspozytorką naszych wypadów była Zosia (ta, administrująca naszym majątkiem), u której , czasem, w drodze wyjątku, miałam przyjemność przebywać. Pozostawałam u niej nieraz kilka dni, nie na dłużej , bo była zbyt zajęta, by dłużej mną się zajmować.
Kiedyś, będąc sama, bo Zosia gdzieś wybyła, z nudów, zaczęłam przeglądać jej szkatułki , stojące na toaletce. Nie miała żadnych drogich precjozów, lecz zwykłe ozdóbki. W nich właśnie wypatrzyłam korale, zrobione z pestek ogórków. Były ładne, estetyczne i nie wiem, co mnie podkusiło, by jedną pestkę spróbować... „ Smaczne”- pomyślałam i zabrałam się do ich pałaszowania. Zjadłam co do jednej. Pod koniec zamiast korali, zwisała smętna resztka czegoś … do niczego nie podobnego, a już na pewno nie do korali.
W tym dniu, po powrocie, Zosia nie zorientowała w spustoszeniu, jaki poczyniłam . Niebawem jednak wyszło szydło z worka !
Awantura była straszna ! Że to pamiątka, że zniweczyłam jej najdroższą, otrzymaną od jakiejś bardzo dla niej bliskiej osoby, że co ja sobie myślałam !!
Sęk w tym, że w ogóle nie myślałam, konsumując owe smaczne pestki.
Była na mnie zła na tyle, że przestała zapraszać do siebie, a ja poczułam się okrutną grzesznicą , sama sobie nie mogącą darować straszliwego przewinienia.
Front się zmienił , przyszła bolszewia, a Mama straciwszy posadę w Metropolu – największej restauracji w Kownie, dostała zatrudnienie, czy też sama otworzyła kafejkę w ogrodzie zoologicznym . Miałam świetne fotki z tamtego okresu, które gdzieś się zawieruszyły, czy też ktoś je przywłaszczył (była moda na zabieranie co ciekawszych zdjęć sobie nawzajem). Zatrudnione były dwie kelnerki – Litwinki, jedna – o nieprzeciętnej urodzie, w którą wgapiałam się pełna zachwytu. Bywałam tam często, w każdej wolnej chwili i obchodziłam ZOO po kilka razy z rzędu. Pamiętam brunatnego niedźwiedzia, zamkniętego w małej klatce, mocno nadszarpniętego czasem, który okaleczył pewnego liliputa – częstego gościa tego ogrodu. Podawał mu jedzenie przez kraty, a miś capnął go łapą tak, że zdarł mięśnie aż do kości. Straszne było to widowisko, zapamiętane aż do dziś.
Ogród nie miał wielu mieszkańców, bo też nie był wielki.
Kiedy po wojnie, w latach 80-tych udało mi się pojechać do Kowna , na zaproszenie kuzynki – Wandy – pierwsze kroki, skierowałam do ogrodu zoologicznego. Jaki mi się wydał ubogi, jaki zaniedbany. Kawiarenki ani śladu.
A klatka niedźwiedzia wydała mi się mniejsza, niż ją zapamiętałam.
W ogóle przygnębiające wrażenie robiła nawet stolica. Wszystko mi się zdawało mało atrakcyjne, łącznie z Metropolem, będącym nadal wizytówką miasta. Obicia foteli, siedzeń pozostały w niezmienionej od lat tapicerce.
Większość późniejszych przeżyć zawarłam w „Gabrieli”, więc nie chcę się powtarzać.
Dalsze opowieści przeniosę już do Polski powojennej.

środa, 25 listopada 2015

UCIECZKA Z I LINII FRONTU

Dotarłyśmy do lasku, w którym, okazało się, że tkwią zamaskowane działa niemieckie i w tym samym momencie nastąpił atak samolotów radzieckich.
Jak wyszłyśmy stamtąd żywe ? Po prostu – zrządzenie losu. Opis w książce.
Cały czas biegnąc, na chwilę odpoczywając – dotarłyśmy do pierwszych zabudowań, gdzie gospodyni dała nam schronienie, możność ogarnięcia się , umycia i posiłek. Dobrzy ludzie bywają na świecie. Można ich napotkać w chwilach ogólnego zagrożenia. Wtedy się konsolidują i potrafią pomóc.
Tak też było w tym przypadku. Przenocowałyśmy na ziemi, bo kobiecina nie miała posłań i następnego dnia wyruszyłyśmy w dalszą drogę. Panna Kazia odeszła. Poprosiła o zwolnienie z jej dotychczasowych obowiązków, bo mając w pobliżu swoja rodzinę - zechciała do niej powrócić.
W „Gabrieli” pominęłam szczegół napotkania na naszym szlaku do Kowna opuszczony obóz. Czy to był obóz koncentracyjny, czy obóz pracy – nie wiem. Raczej ten drugi, bo na Litwie koncentracyjnych raczej nie było. Nie zdążyli założyć Niemcy, a Sowieci wywozili potencjalnych więźniów w głąb Rosji, albo rozstrzeliwali. Wiem natomiast , że w jednej chwili – po wkroczeniu do domu, gdzie już nikogo nie było – obsiadło nas mrowie...pcheł. Nogi zostały nimi całkowicie pokryte i, gdybyśmy pozostały nieco dłużej – wyssałyby z nas całą krew.
Krzycząc i strącając te paskudne insekty, żrące nas niemiłosiernie – uciekłyśmy czym prędzej, by nie zostać żywcem przez nich pożartymi. Nie słyszałam o takiej śmierci, ale niechybnie nas ona czekała. Istna makabra !
Dalej szłyśmy przed siebie, wypatrując chat, do których mogłybyśmy zapukać i poprosić o odpoczynek.
Pierwsze napotkane gospodarstwo było spore, a gospodarze przyjaźnie do nas nastawieni. Tak, jak i poprzedni – nakarmili, popytali dokąd zmierzamy i wskazali stodołę jako miejsce noclegu.
Sianko było pachnące, my – okrutnie zmęczone, więc zasnęłyśmy w mig. W nocy usłyszałyśmy pukanie do wrót stodoły i nawoływanie po niemiecku: :Frau Baronin , Frau Baronin !” Okazało się, że to żołnierz niemiecki – nie mam pojęcia skąd się wziął, ale stał tam, trzymając w ręku gęś i wręczając ją Mamie, coś do niej zagadywał. Tę zagadkę nie zdołałam rozwiązać i nie wiem, jakim cudem, skąd ten Niemiec wiedział o pochodzeniu Mamy i naszych potrzebach ?
Nie wiem też co z tą gęsią Mama zrobiła i czy miałyśmy szansę ją zjeść ? Najlepszym dowodem jest fakt, że to Człowiek stanowi o sobie, a nie nacja i cokolwiek jeszcze innego.
Dalej szłyśmy najczęściej pieszo, ale miałyśmy też szczęście napotkać ludzi jadących powozami, a raz nawet ciężarówką, którzy zabrali naszą czeredkę, podwożąc szmat drogi w kierunku celu, do którego tak desperacko dążyłyśmy.
Nie wiem ile dni , tygodni wędrowałyśmy, by wreszcie dojść do Kowna. Teraz wydawał się nam rajem , doścignionym, i tylko trzeba było w nim się urządzić, zaadaptować.
Mama tym wszystkim się zajęła i otrzymałyśmy w piętrowym domu, kamienicy -strychowe mieszkanko jednopokojowe. Nie pamiętam, czy była tam kuchnia, czy tylko wnęka, ale najważniejsze, że miałyśmy dach nad głową, a Mama pracę w największej restauracji kowieńskiej – Metropolu.